Jak to z apteką „pod białym orłem” było? Część 4.
Wiedźmy i wiedźmini, czyli moje spotkanie ze znachorem
W poprzedniej części pisałem, jak to od 100 lat było z leczeniem ludzi w Stęszewie. Przypomnę, że wtedy leczeniem ludzi zajmowały się wiedźmy oraz mężczyźni zwani „wiedźminami”. Nazwa ta powstała od słowa „wiedzieć”. Ludzie ci wiedzieli wszystko o chorobach, o sposobach leczenia oraz o wytwarzaniu lekarstw. Tacy osobnicy bywali tez zwani „znachorami” Nazwa ta natomiast powstała od słów „znający choroby”.
Dzisiaj pragnę podzielić się z Państwem moją przygodą ze znachorem. Wspomnę tutaj o pięknej postaci Wiedźmy z serialu telewizyjnego „Ranczo”. Ów serial idealnie ukazuje, jak z całej okolicy ludzie, z wszystkimi swoimi problemami, zarówno tymi zdrowotnymi, jak i natury psychologicznej, zwracają się do wiedźmy o pomoc. Jej wiedza i siła jest wspaniała.
W serialu przedstawione jest, jak zbiera zioła i przygotowuje z nich medykamenty. Rzuca uroki na złych ludzi. Jeszcze parę wieków wstecz, po długich torturach przeprowadzanych przez sądy „niby” boże w klasztorach, taka kobieta byłaby skazana na śmierć przez spalenie na stosie. Dawniej, kiedy kobieta została skazywana na stos, rodzina skazanej zbierała pieniądze i przekazywała katu. Kat za łapówkę dokładał do stosu mokre drewno, które po podpaleniu wytwarzało bardzo dużo gęstego dymu, wtedy kat przebijał włócznią bok skazanej, aby ta nie cierpiała w płomieniach.
Inną postać znachora mogliśmy zobaczyć w polskiej komedii zatytułowanej „Wyjście awaryjne”.
Wróćmy do tematu mojego spotkania ze znachorem. W roku 1967, jako 10-letni wówczas chłopiec, zachorowałem na reumatyzm. Ból nóg był do tego stopnia nie do zniesienia, że uniemożliwiał mi normalne poruszanie się. Ojciec nosił mnie na rękach, a moje nogi nacierał denaturatem. Ponadto woził mnie do doktora Mozolewskiego. Doktor mruczał niezadowolony, bo był bezsilny. Ojciec dowiedziawszy się od księdza proboszcza Joachimczaka, że w Izbicy Kujawskiej jest znachor, który leczy wszystkie choroby i schorzenia, podjął decyzję, że w sobotę o 4:00 rano pojedziemy. Moja choroba reumatyczna wynikała z tego, że urodziłem się w Stęszewie na ulicy Laskowej. Obecnie dzielnica ta przez mieszkańców nazywana jest „Wenecją”, ponieważ dookoła znajdowały się bagna. Wodę ze studni nabieraliśmy wiadrem trzymanym w ręce.
Tak więc nadeszła sobota 4-ta rano. Ojciec zbudził mnie, matka uszykowała prowiant na drogę i samochodem marki Warszawa M-20 wyruszyliśmy w podróż. Około 7-ej rano dotarliśmy na miejsce. Pod plebanią stało mnóstwo powózek konnych, dziesiątki samochodów. W sumie doliczyć się można było tam około 200 osób. Co chwile przyjeżdżała milicja Warszawą M-20 i kontrolowała, co się dzieje.
Po krótkim czasie wyszedł z domu ów „Znachor”. Ksiądz proboszcz z kluczami otworzył drzwi do sali katechetycznej. Tłum ludzi z trudem się w niej zmieścił. Znachor z uśmiechem powitał wszystkich i rozpoczął wykład o leczeniu przy pomocy ziół i innych sposobów. Dzielił się z ludźmi swoją wiedzą ponad godzinę. Ludzie milczeli i słuchali ze skupieniem. Pamiętam, jak opowiadał o właściwościach leczniczych brzozy. Mówił, jak to od tysięcy lat wiedźmini wypalali w otworach pod ziemią korę brzozy, aby uzyskać czarną smołę, która była wykorzystywana w leczeniu różnych chorób skórnych. Lek ten nazywał się „Dziegieć”, do dzisiaj jest powiedzenie „Kropla dziegciu zniszczy beczkę miodu”.
Opowiadał też, jak dawniej w każdym domu była rurka miedziana, którą ludzie wbijali w brzozą. Poniżej podstawiali dzban i pili sok pochodzący z tego drzewa. Następnie wspominał czasy, gdy ludzie ścinali jemiołę złotym sierpem. Jemioła musiała opaść na białe prześcieradło. Jeżeli nie dopełniło się tego rytuału, to roślina traciła moc leczniczą. Znachor mówił, że nasiona jemioły przyklejają wysoko na drzewach ptaki Jemiołuszki. Pokazywał, jak z kupionej w aptece czystej wazeliny, sam robi wszelkiego rodzaju maści i kremy, dodając różne zioła.
Pamiętam, jak opowiadał, że nigdy w historii świata piorun nie uderzył w brzozę.
Po ponad godzinnym wykładzie znachor zaczął badać ludzi wahadełkiem. Zaglądał w oczy i mówił każdemu, na co choruje. Ludzie potwierdzali. Po zbadaniu mego ojca, powiedział mu, że ma początki cukrzycy. Zapisał ojcu zioła i kazał pić przez rok cały. „Będziesz zdrowy” – rzekł.
Po powrocie do domu ojciec zrobił badania i wyniki faktycznie wykazały cukrzycę. Po zbadaniu wahadełkiem mnie ziołolecznik powiedział do ojca, aby wziął nóż, pojechał do lasu, naciął gałązek brzozy, oderwał liście i włożył synowi pod materac. Po czym rzekł do mnie „Pamiętaj młody człowieku, prócz tych gałęzi musisz mieć wiarę w boga, bo inaczej gałązki ci nie pomogą”.
Po powrocie, po kilku nocach, przespanych na gałęziach brzozy, zapomniałem całkowicie o reumatyzmie. Po roku siostra weszła do mego pokoju, w kącie stały dwa kije od miotły, zapytała szyderczo „A co to? Jakieś nowe lekarstwo?” Było mi przykro, ale nie straciłem wiary w boga, księdza znachora, ani gałęzi brzozy.
Nie wstydzę się tego, że na gałęziach brzozy śpię do dziś, prawie pół wieku, czyli 48 lat.
Dwanaście lat temu lekarz z podpoznańskiego Lubonia powiedział mi, że mam sobie kupić awaryjnie wózek inwalidzki. Jednak ja wybrałem wiarę w Boga, święty gaj na Borui, w lesie oraz gałęzie brzozy.
Pamiętam, jak w latach 60-tych ubiegłego wieku, w Stęszewie w aptece i kioskach, można było kupić tabakę, którą wciągało się do nosa i leczyło katar. Ludziom otyłym chorym na serce, znachor zapisywał cynamon, ziarna pieprzu i zmieloną korę magnolii.
Dalszy ciąg leczenia roślinami w następnym odcinku KL.
Foto
Tą Warszawą M-20 w roku 1967 jechałem do księdza-znachora, mieszkającego w Izbicy Kujawskiej. Fotografia wykonana została dwa lata później w Tarnowie Podgórnym. Z lewej strony starszy brat Marek, obok pani Janka z Tarnowa, następnie moja matka, ojciec i ja